..
Nieznośna Lekkość Bytu

1 | 27814
 
 
2008-06-24
Odsłon: 1174
 

Pustka

Budzik nastawiony w telefonie wyrywa mnie ze snu o 01:00. Czuję się dobrze. Nie boli mnie nawet głowa. Popołudniowe osłabienie znikło zupełnie. Jestem tylko jeszcze trochę senny. Szybko przygotowuję sobie zupkę i herbatę do termosu. Woda z topniejącego lodowca, którą nabrałem jeszcze wczoraj zdążyła już przybrać postać płynnej zawiesiny lodowej. Pakuję do plecaka tylko to co niezbędne – dodatkową bluzę z polaru, suszone owoce, termos i pustą butelkę na wodę. Ubieram się, przed namiotem przypinam raki i schodzę ze skał, na których wczoraj rozstawiłem namiot. W dole i w górze widać już mnóstwo czołówek. Z stróżki wody która przez noc zmniejszyła się co najmniej dziesięciokrotnie napełniam butelkę. Piłem już nieprzegotowaną i nic mi nie było więc teraz też musi się udać.

Idę do góry po stromym stoku szybko zyskując wysokość. W pobliżu nie ma na szczęście ludzi ale powoli doganiam tych co przede mną. Śnieg który wczoraj po południu był mokry, zamienił się w lód i trzeba naprawdę mocno wbijać raki żeby nie zjechać w dół. Trochę marzną mi palce u nóg więc zaczynam nimi ruszać w butach. Głupio było by się odmrozić na Elbrusie.

Mijam skały Pastuchowa. Dawno nie miałem takiego tempa. Po prawej stronie powoli zaczyna się świt. Czołówki przede mną weszły już na długi trawers prowadzący do przełęczy. Myślę sobie że tam już będzie łatwo bo dużo bardziej połogo.

Po kilku minutach sam staję na wydeptanej w śniegu ścieżce. Jest bardziej stroma niż mi się wydawało a w dodatku stopnie są nierówne i wygląda to bardziej jak głęboka koleina. Zastanawiam się czy nie iść wyżej ale dochodzę do wniosku, że w moich paskowych rakach, trawers po stromym lodzie będzie cholernie niewygodny.

W międzyczasie robi się zimno. Tak, że wyjmuję dodatkową bluzę z plecaka i się ubieram. Mimo ciągłego wysiłku dalej jednak mam dreszcze i czuję potworny mróz. Tłumaczę sobie że na pewno ten świt jest taki zimny i jak tylko wyjdzie słońce, poczuję że jest mi gorąco. Bez przerwy mijam jakichś ludzi, a więc tempo dalej mam niezłe chociaż czuję że słabnę. Jestem już na 5000! Co kilka kroków musze złapać oddech.


Kiedy dochodzę do przełęczy jest już dużo gorzej. Muszę usiąść na śniegu. Dalej się trzęsę z zimna. Dogania mnie pierwsza grupa, którą wyprzedziłem kilkanaście minut temu. Jej lider, starszy brodaty facet, zatrzymuje się przy mnie i rozkazującym głosem mówi: „Wstawaj!” a potem jeszcze parę słów po rosyjsku, których nie zrozumiałem. Macham tylko ręką i otępiały siedzę dalej. Wyrywa mi się tylko „Ja addychaju”. Po tym grupa zaczyna iść dalej. Ja też się mobilizuję i zaczynam iść.

Przełęcz jest wieka. Na jej środku stoją resztki zniszczonego schroniska. Widzę jak na zachodnim wierzchołku Elbrusa zaczyna pojawiać się słońce. Ja cały czas jestem w cieniu i ciągle dygoczę. Myślę sobie, że dojście do słońca rozwiąże moje problemy. Zaczynam więc podchodzić stromym trawersem po zboczu wierzchołka.

Po jakimś czasie dochodzę do zalanych słońcem skał. Przewracam się o nie zaczepiając rakami i nie mam już siły się podnieść. Siadam twarzą do słońca i tracę na chwilę przytomność. Nie wiem dokładnie ile tam siedziałem. Mijali mnie ludzie. Dużo ludzi. Zrozumiałem, że coś jest nie w porządku, że jestem chory i jak nie zacznę teraz schodzić to zostanę tu na zawsze. Ogarnia mnie żal bo chociaż nie widzę szczytu, to wiem, że jest nie więcej niż sto metrów nade mną. Ludzie schodzący teraz w dół, mijali mnie idąc w górę nie więcej niż pół godziny temu.

Wysyłam jeszcze smsa do domu i zaczynam schodzić. Nie jest to łatwe bo ciężko mi utrzymać się na nogach. Do przełęczy postanawiam zjechać na dupie. Potem zaczyna się marsz w mokrym śniegu. Czasami zapadam się po uda. Muszę odpoczywać co kilka kroków. Suszone owoce nie chcą mi przejść przez gardło, a herbata i woda dawno się skończyły. Cierpię straszne pragnienie. Słońce grzeje teraz niemiłosiernie i czuję to ale cały czas jestem we wszystkich ubraniach. Boję się zdjąć kominiarkę bo nie posmarowałem twarzy kremem. Zataczam się i przewracam. Głowa pęka od bólu. Przede mną pojawia się nagle para ludzi. Postaci widzę niewyraźnie, może to nie dwójka tylko jedna osoba? Coś do mnie mówi ale słyszę tylko jakiś bełkot. Zaciskam powieki i próbuję się skupić. Wtedy dopiero docierają do mnie słowa wypowiedziane miękkim kobiecym głosem: „Malczik, wsjo w pariadku?”. „Da, ja… ja niemnożka zabolieł…” odpowiadam. Otwieram oczy i nie widzę nikogo. Patrzę dookoła. Jest zupełnie pusto. Żywej duszy.

Czasem ogarnia mnie uczucie beznadziejnej obojętności. Nie jest to niemoc. Po prostu siadam i wcale nie mam ochoty się podnosić. Pustka. Siedzę tak na mokrym śniegu aż dociera do mnie że jestem zdany tu tylko na siebie i jeżeli nie wezmę sie w garść to będzie to moja ostatnia góra w życiu. Podnoszę się, zaciskając zęby robię kilka kroków a potem wszystko dzieje się od nowa. 

Wreszcie docieram do końca trawersu. Decyduję się na zjazd chociaż śnieg jest mokry i ostry. Podkulam jedną nogę tak żeby jechać na stoptucie a nie na spodniach i zaczynam się zsuwać. Od czasu do czasu musze hamować końcem kija. Bez czekana nie jest to takie proste ale na nogach bym nie dał rady.

W namiocie jestem o 18:00. Ostatkiem woli gotuję sobie zupkę, a potem wchodzę do śpiwora. Wysyłam jeszcze smsa do Agaty że jestem w namiocie powyżej Prijuta, jest ze mną źle i żeby po mnie wyszła jutro rano a potem zasypiam.

W środku nocy budzi mnie pełny pęcherz. Czuję że jak zaraz nie wyjdę to się zsikam. Szybko sznuruję buty, odpinam namiot, wstaję i… od razu przewracam się na kamienie. Nogi mam jak z waty. Jakoś udaje mi się jednak wysikać i wrócić do śpiwora.

Budzę się. Jest piękna pogoda, a ja jestem wyczerpany. Nie mogę się zmusić do wyjścia ze śpiwora chociaż spałem ponad 15 godzin. Telefon rozładowany więc straciłem kontakt ze światem.

Około południa zmuszam się i zaczynam zwijać obóz. Nie ma mowy żebym niósł 20 kilowy plecak. Wpadam więc na pomysł, że z karrimaty zrobię sanki i będę je ciągnął na repie za sobą. Namiot zwijam na czworakach bo ciężko mi stać na nogach. Wreszcie zrzucam wszystko ze skał i wtedy 200 m w dole zauważam Agatę. Idzie od namiotu do namiotu a mnie nie widzi. Zbieram wszystkie siły i wołam: „Agaaaataa!”. Ale z moich ust wydobywa się tylko głuchy skrzek. Nie mogę nawet porządnie krzyknąć…

Jeszcze tego samego dnia jesteśmy w schronisku. Jestem w opłakanym stanie. Odwodniony, ze spalonej twarzy schodzi mi skóra, ledwo chodzę. Mam nawet jakąś dziwną nadwrażliwość skóry.

Wieczorem nadchodzi burza. Walą pioruny i pada grad. Huraganowy wiatr szarpie namiotem z ogromną siłą mimo, że postawiliśmy go przy ścianie budynku. Wszystko cichnie dopiero późno w nocy.

 

 
KOMENTARZE
 
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
ZAPISZ
 
2008-06-24 22:46:44
Przygoda piękna ale gdyby co podzialo się z pogodą mogłoby skończyć się mniej szczęśliwie.
:) 2008-06-24 14:18:40
No Elbrus nie jednego nauczył pokory, bardzo fajnie napisane, miło poczytać.


Archiwum wpisów
 

Pn

Wt

Sr

Czw

Pt

So

Nd